26 sierpnia 2014

VI. take it all in on your stride it is sticking, falling down.

- Ash... Ash! Obudź się!
Czułem jak ktoś mnie szarpie za koszulę i coś mamrocze. Ash... Ashley... To chyba o mnie chodzi.
Rozchyliłem powieki. Ciemno. Jak w dupie. Jedyne co widziałem to uroczy wyraz twarzy Andy'ego. Był trochę wystraszony, mówił, że ktoś coś łazi po podwórku. Ale kogo to obchodzi, kiedy ludzie mają poważne problemy, na przykład nie mogą spać, na przykład ja.
- A-ashley, cho...chodż ze m-ną...
- Nie, niech twój fajny tyłek się wreszcie na coś przyda. Daj mi do cholery spać, ok.
*
Słońce świeciło mi w oczy i było mi niewygodnie, więc raczyłem podnieść się do pozycji siedzącej. Według zegarka była 8:27. Gdzie Andy? Wczoraj zasnęliśmy razem, nie poszedłby na górę, nie lubi spać sam. Mówił coś tam, że ktoś łazi po podwórku, a ja... kurwa.
Poderwałem się z kanapy, jakby była co najmniej czternasta, i otworzyłem drzwi od tarasu. Andy siedział w kącie i trząsł się z zimna. Okryłem go kocem i usiadłem obok.
- Siedziałeś tu całą noc?
- Drzwi się zatrzasnęły i nie miałem jak wyjść - powiedział, przybliżając się do mnie jeszcze bardziej, więc objąłem go ramieniem.
Uśmiechnął się półgębkiem. Lubił takie drobne gesty, wystarczyło mu tylko, żeby ktoś [ja] musnął jego rękę, aby jego humor się zmienił na lepszy. Też to lubiłem. Miał wtedy takie słodkie promyczki w oczach.
- Na serio ktoś chodził koło domu? - zapytałem, po kilku minutach milczenia, którego wcale nie chciałem przerywać, ale ciekawość wzięła górę.
- Nie wiem, nikogo nie widziałem. - mówił, patrząc w jedno miejsce, którym były jego kolana. - Może znowu miałem halucynacje, to pewnie przez leki, a raczej ich brak.
- Chodź do środka, zimno tutaj.
Pokręcił głową i nie ruszył się z miejsca. Miał takie wielkie "zanieś mnie, bo zamarzam i jestem zbyt leniwy żeby iść sam" wypisane na twarzy. Objąłem go jeszcze mocniej i podniosłem. Siedział kilka godzin na zimnych kafelkach w niezbyt przystosowanych do takich warunków ubraniach, więc przynajmniej odwdzięczę się wniesieniem tych czterdziestu pięciu kilogramów bezdusznej wredoty po schodach. Skłamałbym gdybym powiedział, że tego nie lubiłem. Uwielbiałem. Uczucie jego nóg oplecionych wokół moich bioder i rąk, które za żadne skarby nie chciały puścić mojej koszulki było przyjemne. Nieprzyjemne było wnoszenie go po schodach. Chociaż nie było tak źle. Później położyliśmy się na moim tapczanie i przez jego małe rozmiary byliśmy bliżej niż zwykle. Mógłbym tak codziennie. Było miło, do czasu. Do czasu aż do pokoju weszła Alice i obudziła mnie (podczas gdy Andy nawet się nie poruszył, ten człowiek to cholerny kamień, nic go nie obudzi, nic, nawet gdyby samolot rozbił się w ogródku to obróciłby się na drugi bok i powiedziałby, że mam wyłączyć budzik i nie być egoistą), ogłaszając, że za dwie godziny przyjedzie Lily i mamy ją pilnować do czternastej, a o czternastej trzydzieści jedziemy z nimi do wesołego miasteczka i zostajemy tam na dwa dni i nie przyjmuje sprzeciwów. Lily jest moją kuzynką, ma siedem lat i jest wkurzająca niczym co najmniej dwudziestu Andych. A co do Six'a - na wieść o wesołym miasteczku obudził się, jakby słuchał tego wszystkiego od początku, i zaczął cieszyć się jak dziecko.
No więc Alice wyszła, a my się ubraliśmy w świeże ciuchy. Pół godziny później wszyscy wybyli, a jeszcze później na podjazd zagościło bordowe audi, z którego wyszła Lily z wielką torbą, a samochód odjechał tak szybko, jak się pojawił. Dziewczynka zapukała do drzwi, więc zeszliśmy na dół, aby jej otworzyć. Od razu rzuciła mi się na szyję, a w drugiej kolejności zaczęła wypytywać o "tego bladego co stoi przy schodach", więc przedstawiłem ich sobie i poszliśmy oglądać kreskówki, więc nic tu po mnie, bo Andy zna wszystkie jej ulubione postacie, mało tego, wykazuje jeszcze większe zainteresowanie tymi bajkami niż ona. Udałem się do kuchni, żeby zrobić im coś do jedzenia i po przestudiowaniu książki kucharskiej stwierdziłem, że potrafię zrobić tylko jajecznicę. Wylałem jajka (i kilka skorupek, powiem im, że to jakaś przyprawa) na patelnię i włączyłem gaz i zacząłem to mieszać (przyp. autorki: uwaga uwaga, tylko u mnie, specjalnie dla Was, panie i panowie *werble* przepis na jajecznicę!), a po chwili poczułem oplatające mnie ręce Andy'ego i jego usta na moim policzku.
- Nie przy dziecku - powiedziałem ściszonym głosem.
- A myślałem, że to ja jestem kobietą w tym, umm... związku.
Czy on właśnie powiedział coś o związku. Nie ma związku. Nie będzie związku. Chociaż w sumie... NIE.
- Kurwa, Ash, spójrz na nas, zachowujemy się jak zgorzkniałe małżeństwo i boimy się, że dziecko nas przyłapie na... Co ty w ogóle gotujesz?
- Jajecznicę. Do czternastej jeszcze godzina, a nie chcę żebyście mi to pozdychali z głodu.
- Tu są skorupki.
- WYJDŹ.
I wyszedł. Powrócił w ciszy na kanapę, a ja próbowałem nie spalić obiadu. Gdy w końcu się udało, nałożyłem tą kreaturę na talerze i im zaniosłem.
Chwilę po skończeniu posiłku, na podjazd z powrotem zawitało auto Alice, która po chwili pojawiła się w drzwiach i kazała nam się pośpieszyć, więc zabraliśmy wszystkie potrzebne rzeczy i zajęliśmy miejsce w samochodzie. Joan siedziała za kółkiem, Alice na miejscu pasażera obok, więc zostaliśmy skazani na tylne siedzenie. Ja usiadłem przy oknie, a Andy pomiędzy mną a Lily oglądał widoki oparty o moje ramię. Wyjechaliśmy z miasta i skręciliśmy w stronę lasu, przez który trzeba było przejechać, aby dostać się do celu.

***
7 komentarzy = nowy rozdział.
z każdym rozdziałem spada ilość komentarzy, nie podoba Wam się, czy wszyscy wybyliście na wakacje? ;^;
 

8 sierpnia 2014

V. she’s a silver lining, lone ranger riding.

Alice, Joan i moja ciocia gdzieś wybyły i zostawiły nam karteczkę, z informacją, że wrócą późno i mamy nie czekać z obiadem. I tak byśmy nie czekali. My nawet nie potrafimy gotować, czego one się spodziewały.
Andy'emu przypodobały się dwa psy mojej cioci i bez przerwy albo nosił je na rękach, albo rzucał im różne rzeczy w tym moją starą nokię, którą znalazł w szafce nocnej.
Od rana miał dziwne, zmienne nastroje. Albo się do mnie przytulał i nie chciał się odkleić, albo śmiał się z byle czego, albo chodził przymulony, albo po prostu leżał na kanapie i gapił się w sufit. Twierdził, że to przez to, że nie wziął leków, których zapomniałem ze sobą zabrać, ale mówił, że niby jak weźmie kilka tabletek przeciwbólowych to będzie lepiej. Wziął, zrzygał się i więcej nie dostał.
Teraz stał uwieszony na mojej biednej szyi i jęczał mi do ucha, że chce pizzę, chociaż przed chwilą zjadł całe pudełko lodów waniliowych.
- No proooszę, podzielę się.
- Ok, zamówię ci tą pieprzoną pizzę, tylko złaź z moich pleców - podniosłem głos. Już na serio zaczynał mnie denerwować. - Jaką chcesz?
- Nie wiem. Byle jaką, tylko żeby to była hawajska.
Przewróciłem oczami i wykręciłem numer do najbliższej pizzerii. Six uradowany wskoczył na kanapę i włączył w telewizji jakiś kanał z kreskówkami, a ja zająłem się głaskaniem Walter'a i Mickey, którzy radośnie machali swoimi krótkimi ogonkami. Po chwili rozległ się dzwonek do drzwi, które otworzyłem, wziąłem pizzę i za nią zapłaciłem. Zaniosłem ją Andy'emu. Gdy otworzyliśmy pudełko oprócz pizzy była w nim jeszcze karteczka pokryta jakimiś dziecięcymi bazgrołami przedstawiającymi tańczące sylwetki.
- Mamy przyjść o pierwszej trzydzieści w nocy do opuszczonego domu na North Street 174F - wyjaśnił Andy bez żadnych trudności. Skąd on to wie? - Miałem z kolegami taki sam szyfr w gimnazjum. Pisaliśmy nim na lekcjach liściki, żeby nauczycielka nie przeczytała. Łatwizna, ktokolwiek to jest mógł się bardziej postara... Pizza!
Nagle stracił zainteresowanie wiadomością i zabrał się za jedzenie pizzy.
- Serio masz zamiar tam iść? - zapytałem, kończąc pierwszy kawałek.
- No, czemu nie.
- To niebezpieczne. Albo pójdę sam, albo w ogóle.
- Nie puszczę cię tam.
- Bo?
- Bo jesteś głupi. Wezwałbyś policję i byłoby jeszcze gorzej. Pójdę tam, wezmę rewolwer i wrócę cały i zdrowy.
- To pójdziemy razem. I skąd niby weźmiesz rewolwer?
Podszedł do zamkniętej na klucz szuflady, rozejrzał się chwilę po pokoju, podniósł coś z podłogi, co okazało się wsuwką do włosów, którą otworzył szufladę.
- Łatwo poszło - powiedział, wyciągając z niej mały, czarny pistolet. Sprawdził magazynek, który okazał się pełny, więc włożył go z powrotem, sprawdził czy jest zabezpieczony i schował rewolwer do kieszeni.
- A co jak się zorientują, że go nie ma?
- Wrócą późno. A zresztą, kto od razu po przyjściu do domu sprawdza czy broń jest na miejscu. Wypakują zakupy i pójdą spać, rano odłożymy go na miejsce. Pewnie i tak nie będzie nam potrzebny. Wyluzuj, trochę rozrywki dobrze nam zrobi.
Rozrywki?! Nie wystarczy mu to że prawie został striptizerką?! To chore! Może mu coś się stać, czy to jest jego definicja rozrywki?!
*
Wysiedliśmy z taksówki i poszliśmy do trochę przerażającej, starej, walącej się kamienicy. Po otworzeniu drzwi okazało się, że ma tylko jedno piętro. Po prostu ściany są wysokie i jest dużo okien. Było w niej naprawdę dziwnie, wszystko to wyglądało jak z horroru. Rury kanalizacyjne i tego typu rzeczy były widoczne, ściany były zmasakrowane, a na podłodze leżało pełno kurzu. Jedyne co oprócz tego znajdowało się w pomieszczeniu to kamery skierowane prosto na nas i... winda. Nie mam pojęcia po co w takim starym i bezużytecznym budynku winda, ale tą kwestię pomińmy.
- Och, Ashley. Głupiutki, mały, naiwny Ashley - usłyszeliśmy głos, który dochodził dosłownie znikąd. Najwyraźniej są tu gdzieś ukryte głośniki. - Nadal zadajesz się z tym psychopatą? Czy nie dotarło jeszcze do ciebie, że tego człowieka powinno się zostawić w spokoju, aby nie narażać innych ludzi? Ta mała, pieprzona tykająca bomba może zniszczyć cały świat, jeśli tylko znajdzie odpowiedni powód. To nie człowiek. To maszyna bez jakichkolwiek uczuć. Nie przekonałeś się jeszcze?
- I kto tu jest psycho...
Andy uciszył mnie gestem ręki i sam zaczął konwersować z głosem.
- Och, zamknij się, jak już to socjopatą, jest różnica, jeśli już chcesz pobawić się w przestępcę to łaskawie nie myl podstawowych pojęć, ok. Streszczaj się, bo szkoda czasu.
-  Ok, przejdźmy do sedna. Jeśli jesteś socjopatą, pewnie nie sprawi ci problemu popełnienie kolejnej próby samobójczej na oczach Ashley'a, prawda? Przecież nie wiesz co to uczucia, przyjaźń, miłość... to wszystko jest przereklamowane. Więc wybieraj: albo on, albo ty.
Kiedy skończył mówić pod nogi Andy'ego upadł naostrzony skalpel. Podniósł go.
- Mogę tylko coś mu powiedzieć?
- Ależ proszę.
Podszedł do mnie i zaczął bardzo cicho mówić:
- Poczekaj na zewnątrz, oglądaj wszystko przez okno, jak ktoś będzie się do ciebie zbliżał to do niego strzelaj. Wyjdę za klika minut, lepiej załatw jakiś bandaż i wodę utlenioną bo na skalpelu jest rdza. Nie dzwoń po pogotowie ani policję.
Nie czekając nawet na odpowiedź odszedł trochę dalej. On na serio ma zamiar to zrobić?
Wyszedłem na zewnątrz i wyjrzałem przez małe, w połowie wybite, okno. Andy przyłożył ostrze do nadgarstka, głęboko je wbił i pociągnął, tworząc ogromną, obrzydliwą ranę. On jest kurwa popierdolony. Jakby nie mogli tego zrobić mi. Dobra, pewnie bym się tam posrał z bólu, a Andy się nawet nie skrzywił, ale to ja powinienem tam teraz stać!
Six powiedział coś, uzyskał odpowiedź i wyszedł. Spojrzałem na jego zakrwawioną, trochę drżącą rękę.
- Masz ten bandaż?
Pokręciłem głową i owinąłem mu rękę swoją koszulą. I tak jej nie lubiłem.
- W pobliżu jest szpital i -
- Nie! Weźmiemy taksówkę, pojedziemy do domu, a tam na pewno coś się znajdzie. Przeżyję te kilka minut...
Ostatecznie się na to zgodziłem. Przez całą drogę siedzieliśmy w ciszy, a gdy tylko próbowałem nawiązać z nim jakąś rozmowę to zbywał mnie cichym mruknięciem. Taksówkarz trochę krzywo się na nas patrzył, ale nic nie mówił.
Ledwo stanęliśmy, a Andy już był w drodze do domu, zostawiając mnie samego z kierowcą żądającym zapłaty. Zapłaciłem nieco wygórowaną cenę i poszedłem otworzyć Six'owi drzwi. Nikogo nie było jeszcze w domu, więc pewnie przenocują u jakiś swoich znajomych i wrócą rano. Schowałem rewolwer do szuflady, a Andy położył się na kanapie.
- Poczekaj tu, pójdę po apteczkę, ok?
Skinął głową i przymknął zmęczone oczy. Gdy wróciłem ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami, spał w niezbyt wygodnej pozie. Położyłem go tak, żeby leżał jak człowiek i usiadłem tak, żeby mógł sobie zrobić poduszkę z moich kolan. Tak też zrobił i podał mi ściśniętą w pięść, krwawiącą rękę.
- Bardzo boli?
- Nie, kurwa, łaskocze - odparł wyczerpanym, trochę nieswoim, głosem.
Najpierw zmyłem całą krew, która wciąż się lała i za chuj nie chciała się zatamować. Nic więcej nie zdążyłem zrobić, bo drzwi wejściowe się otworzyły i stanęła w nich cała święta trójca. Ciocia poszła na górę, a Alice i Joan chórkiem spytały co się stało.
- Długa historia.
Nalałem wody utlenionej na wacik, ale zanim zdążyłem zrobić cokolwiek więcej, odezwała się Joan.
- Daj, źle to robisz. Studiowałam medycynę, założę mu szwy, a ty idź spać, bo raczej nie chcesz na to patrzyć. Ewentualnie się przydaj i przynieś nam coś do picia.
Chciałem wstać, ale Andy powstrzymał mnie zdrową ręką i cicho burknął że mam nigdzie nie iść. 
Nie mogłem na to wszystko patrzeć, więc zasnąłem, chyba gładząc przez sen jego włosy.

***
ok, średnio mi się podoba, ale ocenę pozostawiam Wam. 
jak myślicie, co może się później wydarzyć? (nie że nie mam weny, skąd, po prostu pytam, serio :| ).