27 maja 2014

I. this is start of the end.

Pewnego dnia poznałem chłopaka. Dziwny człowiek. Pierwszy raz zobaczyliśmy się w klubie i był to dosyć dziwny początek znajomości, chociaż on sam twierdzi, że poznawał ludzi w gorszych przypadkach. Był nawalony i ledwo trzymał się na nogach, no a raczej na krześle. Było w nim coś... no po prostu coś. Miał całe ręce w bandażach, podkrążone oczy ćpuna i długie, czarne włosy. Był ubrany normalnie. Czarne rurki, które wyglądały na nim jak dresy, i białą, trochę brudną bluzę, która, podobnie jak spodnie, wisiała na nim. Jednak coś mnie zmuszało do patrzenia się na niego. Miał też fajny tyłek, ale to też nie to, o co mi chodziło.
Wyszedł z klubu, chwiejąc się. Poszedłem za nim. Nie wiedział gdzie idzie. Wykorzystałem to i zaprowadziłem do mnie. Chciałem się coś o nim dowiedzieć. Był mało rozmowny, nawet jak na pijanego człowieka. Przespaliśmy się, znaczy... po prostu spał w moim łóżku, okej. Kiedy się obudził nie ruszyło go to zbytnio, ba, w ogóle. Zapytał się czy mam szluga. Miał ładny głos. Dałem mu jednego. Nie palę, ale mój brat czasami do mnie przyjeżdża i ostatnio zostawił dwie paczki, o których zapomniał. Czekały na niego w szafce, bo szkoda żeby się zmarnowały.
Opowiedział mi trochę o sobie. Wbrew pozorom, był bardzo otwarty, ale nie gada często, chyba, że się go poprosi, albo poruszy ciekawy temat. Na swój temat jednak dużo nie powiedział, bo twierdził, że nie ma co opowiadać, więc dowiedziałem się tylko jak ma na imię, ile ma lat i... no i to tyle. Lubi zmieniać tematy. Zapytałem się co mu się stało w ręce, nie odpowiedział. Powiedział za to, że mam fajny widok z okna.
Jednak po jakimś czasie naszej znajomości zacząłem się o nim dowiadywać coraz więcej i więcej. Interesowały go nienormalne rzeczy i choroby psychiczne, czasami myślę, że sam jakąś ma, nawet mówił, że był dwa razy w psychiatryku, ale twierdzi, że to dlatego, że jego psycholog był chujowy i przypisał mu złe leki, nie powiedział jakie. Lubił ból. Trochę się przestraszyłem, gdy zobaczyłem go leżącego na kanapie całego we krwi, powiedział, że to tylko małe zadrapania i nic mu nie będzie.
Mieszka na tym samym osiedlu, całkiem sam, bez rodziców, więc często przychodzi w nocy i wchodzi mi do łóżka, bo nie lubi spać sam. Nigdy się nie uśmiecha, no chyba, że jest na haju. W jego głosie i oczach w ogóle nie ma żadnych emocji, niczego, pustka. Często ćpa. Próbował już chyba wszystkich narkotyków. Mówi, że nie ma przyjaciół, bo ćpuny się nie liczą. Lubi mnie całować, nie przeszkadza mi to zbytnio. Wygląda jak anorektyk, ale potrafi zjeść całą lodówkę, razem z zawartością. Wyjada mi wszystkie słodycze i zawsze jak go pytam czy chce coś ze sklepu, odpowiada, że czekoladę, więc po jakimś czasie przestałem się pytać tylko po prostu kupowałem mu tą czekoladę.
Byliśmy bardzo blisko, niektórzy nawet myśleli, że jesteśmy razem, ale nic poważnego do siebie nie czuliśmy, on po prostu lubił mnie całować, nawet przy kumplach. Gdy zapytałem czy jest gejem, powiedział, że nie wie. Jak nie chce o czymś gadać mówi, że nie wie. Zawsze. Odkryłem, że jest wielką przylepą i przytula nawet obcych, a mi ciągle siedzi na kolanach, trzyma za rękę, albo obejmuje czy kładzie głowę na moim ramieniu.
Nie jest pełnoletni, więc muszę kupować mu szlugi. Jest jak smok, wypala dwie paczki dziennie, czasem nawet więcej. Twierdzi, że to mu pomaga. Nie powiedział w czym. Nigdy nie opowiadał o swoich problemach, nigdy nawet nie widziałem, żeby narzekał, albo płakał. Jednak pewnego razu wszystko się zmieniło...
Wracałem do domu, bo załatwiałem coś na mieście, a że mam po drodze to postanowiłem, że zobaczę co u niego i dam mu przy okazji czekoladę, którą mu kupiłem. Wszedłem bez pukania. Nigdy nie pukałem, mówił, że to go denerwuje i, że mam wchodzić, bo i tak wie, że to ja bo nikt inny do niego nie przychodzi. Zostawiłem siatki z zakupami w przedpokoju i poszedłem do salonu, gdzie go nie znalazłem, co wydało się dziwne, bo zawsze o tej porze ogląda jakieś głupie kreskówki. Wszedłem na górę po skrzypiących schodach i zapukałem do jego sypialni. Ok, nie lubił jak pukałem, ale wypadało. Nie odpowiedział, więc uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka, po czym otworzyłem je szerzej i wszedłem. Leżał zakrwawiony na łóżku i właśnie miał wbić sobie w rękę strzykawkę z, jak się domyślałem, jakimś silnym narkotykiem, ale gdy mnie zobaczył, odłożył ją. Zauważyłem zaklejoną kopertę i długopis na szafce nocnej i od razu w mojej głowie pojawił się ten najstraszniejszy scenariusz. Podszedłem bliżej i zauważyłem, że... płakał. Czyli jednak potrafi. Bez słowa położyłem się obok i objąłem go od tyłu, co zawsze bardzo lubił.
- Ty chyba nie chcesz -
- Tak, chcę. - Przerwał mi zimnym, jak zwykle, głosem.
- Ale dlaczego?
Nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Bawił się moimi palcami i nad czymś myślał. W końcu sięgnął po kopertę, zaadresowaną do mnie i dał mi ją. Otworzyłem ją i wyjąłem z niej kartkę. Spojrzałem na niego. Miał strach w oczach i wyraźnie nie chciał, żebym tego czytał. Zgniotłem ją i wyrzuciłem do kosza. Cicho odetchnął z ulgą i delikatnie się uśmiechnął, ale za chwilę znowu przybrał swój obojętny wyraz twarzy. Pewnie będę się przez najbliższe dwa tygodnie zastanawiał co tam było napisane, ale chyba lepiej będzie jeśli nie będę tego czytał.
Pytałem go dlaczego to zrobił, ale za każdym razem odpowiadał, że nie ważne, czyli nie chciał żebym wiedział. Przez ten jeden dzień był bardzo ludzki, co mu zdarza się rzadko, praktycznie nigdy. Jednak później stał się dawnym bezuczuciowym Andy'm bez jakichkolwiek śladów człowieczeństwa. Obaj wymazaliśmy ten dzień z pamięci i staraliśmy się o nim nawet nie myśleć. Po tym zdarzeniu często nie odzywał się całymi dniami i od rana do wieczora siedział w moim fotelu.
Gołym okiem było widać, że coś się między nami zmieniło. My oczywiście tego nie dostrzegaliśmy, ale inni tak. Pewnego razu Christian, mój przyjaciel, z którym często się widujemy, zapytał po raz sto dziewięćdziesiąty pierwszy czy jesteśmy parą. Kiedy tłumaczyłem mu, że nie, dalej stawiał na swoim i gadał jak to my się na siebie patrzymy, jak on się do mnie uśmiecha gdy nie widzę i że kiedyś tak nie było tylko teraz coś między nami ten teges. Nie wziąłem tych słów do siebie, ale teraz jakoś tak je sobie przypomniałem i może jednak coś w tym jest. Ale mimo tego, zarówno ja, jak i Andy wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie.
Six, bo tak go wszyscy nazywaliśmy, nikt nie wiedział skąd ta ksywka, ale miał ją od dzieciństwa, siedział w fotelu w moim salonie i czytał gazetę, którą chwilę temu przyniosłem ze skrzynki na listy. Nie ciekawiła go zbytnio. Czytał ją z nudów, bo nie miał co robić. Był ranek, gdzieś koło jedenastej, a on przyszedł do mnie jakąś godzinę temu, narzekając na brak zajęć, a kiedy zaproponowałem mu pozmywanie dwudniowych naczyń, stwierdził, że jest znudzony, a nie zdesperowany.
Dzień zapowiadał się leniwie. Na dworze padało, a w kominku palił się słaby ogień, chociaż w domu było ciepło. O wychodzeniu w taką pogodę nawet odważyliśmy się pomyśleć. Pewnie znowu skończymy pijąc wieczorem do nieprzytomności. Wczoraj nam nie wyszło, bo nie byłem przygotowany i miałem tylko pół flaszki. Dzisiaj dokupiłem trochę alkoholu w monopolowym naprzeciwko.
Do wieczora nie robiliśmy nic. Andy prawie się nie odzywał, a ja grałem w GTA na konsoli. Gdy zaczęło się ściemniać polałem nam jakiegoś taniego wina do kieliszków wielkości szklanek, które opróżniliśmy w niecałą minutę. Dla mnie było trochę za słodkie, ale Six stwierdził, że to dobrze i że jeśli mi nie smakuje to jeszcze lepiej, bo będzie więcej dla niego, po czym wypił całą butelkę i chwiejącym krokiem poszedł po wódkę. Wypiliśmy tylko po dwie flaszki i urwał nam się film.
Następnego dnia obudziliśmy się w moim łóżku. Andy już nie spał. Patrzył się na mnie i się śmiał. Podziwiałem tego człowieka za odporność na kaca. Był ode mnie młodszy o pięć lat, a mógł wypić trzy razy więcej i nie mieć nawet bólu głowy, najwyżej dupy, ale to tylko czasami (if you know what i mean).
- Co myśmy wczoraj robili?
Zaśmialiśmy się obaj.
- Kiedyś też się mnie o to spytałeś i wtedy też nie byłem do końca ubrany - odpowiedział Six, po czym znowu zaczęliśmy rżeć jak ułomni. Gdy się trochę uspokoiliśmy popatrzyłem za okno.
- I znowu deszcz. Nie ruszam się dzisiaj nigdzie - stwierdziłem, ciesząc się w duchu, że leżę w ciepłej pościeli.
- Ty się nie ruszysz? A co ja mam powiedzieć?
Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby całą sypialnię znowu wypełniły nasze śmiechy. W końcu Andy, który był, o dziwo, w połowie ubrany, wstał i pingwinim, obolałym krokiem podszedł do szafy i wyciągnął z niej jakąś moją koszulkę, po czym kucnął na podłodze koło łóżka i cmoknął mnie w usta. Mimowolnie się uśmiechnąłem i pogładziłem jego zimną dłoń.
- Gdzie idziesz? - zapytałem z rozczarowaniem w głosie. Normalnie to leżałby tutaj ze mną cały dzień, a teraz jest na nogach już od siódmej.
- Nie ważne. Wrócę jutro rano, nie martw się.
Ta, "nie martw się", łatwo mu mówić. Znowu pójdzie ćpać z kolegami, a ja mam się nie martwić?
Odetchnął i spuścił wzrok, jakby czytał w moich myślach. Pocałowałem go ostatni raz w czoło i wymamrotałem ciche "pa". Wyszedł, ale przy samych drzwiach zatrzymał go mój głos.
- Wiesz, że kiedyś może coś ci się stać i już nie wrócisz? Albo przez przypadek weźmiesz za dużo i przedawkujesz, albo ktoś ci coś zrobi jak będziesz na haju. Proszę, nie ryzykuj znowu.
Zatrzymał się na chwilę we  framudze drzwi i przez chwilę sprawiał wrażenie jakby wziął te słowa do siebie, ale pożegnał się ze mną i wyszedł. Po chwili mogłem usłyszeć trzask drzwi wyjściowych na dole. I znowu zostałem sam.
Miałem co do tego złe przeczucia, nawet gorsze niż zazwyczaj.

***
No i jest, pierwszy rozdział nowego fanfika. 
Przy charakterystyce Andy'ego (której tu chyba trochę za dużo, ale co tam) wzorowałam się trochę na charakterze Sherlock'a i trochę L'a z Death Note (głównie przy kwestii wpierdalania słodyczy), więc nie bijcie, jeśli wyda wam się trochę znajomy, ok. 
O dziwo, napisanie tego fica to nie zajęło mi aż tyle czasu co ten pierwszy, więc może będę dodawać trochę częściej.
Jak Wam się podoba? Jakieś wskazówki, uwagi? (ale serio, nie sypcie komplementami, bo chcę wiedzieć co jest ok, a co zmienić XD).
Endżoj. 

16 maja 2014

8.

* jakiś czas później *

Dzisiaj mijają równo trzy miesiące. Trzy miesiące odkąd nie mam go przy sobie i jestem kompletnie sam. Jakim cudem ja to wytrzymałem? Jakim cudem nie wpierdoliłem się jeszcze pod pociąg? Przecież on mnie nie znajdzie. Zapomniał już. Pewnie znalazł sobie jakąś piękną dziewczynę o milion razy lepszą ode mnie. 
Chcę to skończyć. Najlepiej jeszcze w tym tygodniu. Nie chcę tego dłużej ciągnąć. 

Przeczytał treść jeszcze raz i wyrwał kartkę z zeszytu. Zgniótł ją i wrzucił do kosza, zapełnionego podobnymi karteczkami. Podszedł do kalendarza i odliczył cztery dni. Sam nie wiedział dlaczego akurat tyle. Twierdził że tyle mu wystarczy na napisanie jakiegoś listu pożegnalnego, załatwienie kilku spraw i na nabranie odwagi do podjęcia decyzji, której już nie odwróci. Zaznaczył datę na kalendarzu. 29 lutego. Ładnie będzie wyglądać na nagrobku. A rocznicę śmierci jego będą obchodzić co cztery lata. Ba, nigdy nie będą obchodzić. Nawet nie zorganizują pogrzebu bo to za dużo kasy. Pochowają go w ziemi w jakimś lesie, jak psa. Ucieszą się, że go nie ma. Jeden kłopot mniej.
Wyszedł z ciemnego pokoju (nie że lubił ciemność, po prostu żarówka się wypaliła jakiś miesiąc temu) i poszedł do łazienki. Spojrzał w lustro i od razu nabrał chęci uderzenia w nie i rozbicia swojego odbicia na miliony drobnych kawałeczków.
Jego oczy były podkrążone, bo nie spał. Był blady, bo żywił się tylko kawą. A jego ręce... gdyby ktoś zrobił im zdjęcie, z pewnością zdobyłoby sławę na każdym smutnym Tumblrze dzieci z pseudo-depresją.
Był pewny, że były to najgorsze trzy miesiące jego życia, a najgorsze dopiero przed nim. Jego rodzice uparli się, że ma iść do liceum. Nie skończył ostatniej klasy, więc będzie musiał gnić tam przez prawie pół roku. Niby był pełnoletni i sam mógł o sobie decydować, ale ich to nie obchodziło. Frank w ogóle nie wypuszczał go samego z domu. Lubił się nad nim znęcać i nie chciał stracić ulubionej zabawki.

*

Pierwsze trzy lekcje dłużyły się w nieskończoność. Było jeszcze gorzej niż kilka lat temu, kiedy chodził do tej samej szkoły i dorabiał sobie jako worek treningowy.
Ale były też plusy. Na angielskim była praca w parach i przydzielono mu Kim, rudowłosą, niską dziewczynę o wyjątkowo miłym usposobieniu, która chyba jako jedyna nie była do niego wrogo nastawiona. Podczas tych czterdziestu pięciu minut zdążyli się trochę zaprzyjaźnić i nawet usiedli razem na lunch'u. Reszta ich znajomych pojechała na jakąś wycieczkę, więc była sama i szukała towarzystwa, które znalazła w nim.
Czwarta była plastyka. Musiał wybrać jakiś przedmiot artystyczny (przyp. autorki: w Stanach podobno samemu wybiera się przedmioty, z tych artystycznych jest do wyboru chyba plastyka, muzyka i coś tam jeszcze), sam nie wiedział dlaczego nie wybrał muzyki, po prostu coś w głowie kazało mu wybrać plastykę, więc wybrał. Kim zaprowadziła go do klasy, a sama udała się na inną lekcję, bo wspólnie mieli tylko angielski i chemię.
Był spóźniony, bo Kim go zagadała i wszyscy już zdążyli rozejść się do swoich klas. Musiał przeprosić i tam wejść, co z pewnością nie umknie uwadze reszty. Będzie obiektem zainteresowań przez najbliższe kilka minut, szczególnie że to jego pierwsza lekcja z tymi ludźmi i będzie się musiał jeszcze przedstawić, jak na poprzednich lekcjach.
Zapukał niepewnie do drzwi, na co odpowiedziało mu donośne "proszę". Otworzył je i zamknął za sobą z cichym trzaskiem.
- Przepraszam za spóź... - spojrzał na nauczyciela i go zamurowało tak bardzo że zapomniał jak się mówi. - ...nienie. - dokończył kiedy odzyskał świadomość.
Poszedł do swojej ławki na końcu klasy, potykając się przy okazji o jakąś torbę. Usiadł tam i utkwił wzrok w mężczyźnie z czarnymi, długimi włosami i czekoladowymi oczami. To przecież nie mógł być on... Może i jest bardzo podobny, ale to nie on...
Tymczasem on myślał podobnie. Przecież ten wychudzony, blady chłopak nie mógł być tym, którego widział trzy miesiące temu... Myślał, że tylko mu się przewidziało, dopóki zobaczył w dzienniku jego imię. Andrew Biersack, klasa 3c. To nie mógł być żaden zbieg okoliczności, czy coś w ten deseń. Przecież to niemożliwe żeby istniał jeszcze jeden Andy o tym samym nazwisku i wyglądzie.
Kazał klasie narysować jakiś krajobraz, bo nie mógł myśleć teraz nad tematem, kiedy przejmował się rzeczą o wiele ważniejszą.
Podobnie jak Andy, który zostawił pustą kartkę, bo myślał o rzeczach ważniejszych.
Ashley przechadzał się po klasie, udając, że patrzy na prace wszystkich uczniów, ale gdy dotarł do ostatniej ławki zatrzymał się przy Andy'm.
- Co narysowałeś? - zapytał, co było tylko pretekstem aby usłyszeć jego piękny głos.
- Śnieg, proszę pana. - uśmiechnął się promieniście w jego stronę. Był to jego pierwszy uśmiech od trzech miesięcy.
- Wiesz, na twoim miejscu narysowałbym tutaj drzewo. - i zaczął coś bazgrać, co drzewem na pewno nie było. Zapytał go o adres, bo było cicho i klasa z łatwością mogłaby to usłyszeć i zacząć coś podejrzewać, więc napisał to na kartce. Six szybko załapał o co mu chodzi.
- Ja dorysowałbym tu jeszcze... jakiegoś ptaka i karmnik. - napisał adres Frank'a, po czym dopisał "nie wejdziesz tam, to strzeżone osiedle".
- A tam w oddali może jakiś dom... - nie zdążył odpisać bo ktoś z drugiego końca klasy go zawołał. Odchodząc, niby przypadkiem spojrzał na jego podwinięty rękaw i ozdobioną głębokimi ranami rękę. Biersack szybko naciągnął rękaw, ale było już za późno, bo Purdy i tak już to widział.
Lekcja minęła szybko i przyjemnie. Wszyscy oddali swoje skończone prace, co zrobił też Andy, na wszelki wypadek gdyby jednak Ash'owi przydał się jego adres.
- Andrew, zostaniesz na chwilę, mam do ciebie sprawę. - powiedział Ashley, gdy uczniowie szykowali się do wyjścia.
Kiedy poza nimi już nikogo nie było w klasie, a drzwi, o dziwo, były zamknięte, obaj uśmiechnęli się do siebie, nawet nie pytając o nic.
Six chciał tak po prostu do niego podejść, wtulić się w niego, jak kiedyś i nie puszczać już nigdy. Ale jako iż byli w miejscu publicznym, może i nikt nie widział, ale w końcu miejsce publiczne to miejsce publiczne, każdy może ich przyłapać.
- Ile masz lekcji? - zapytał Ashley, aby uniknąć zbędnych rozmów i pytań.
- Jeszcze cztery, a co?
- Będę czekał przy głównym wejściu, pojedziemy do mnie... znaczy do hotelu. A teraz idź bo coś sobie pomyślą.
Purdy'emu trudno było tak o go wypuścić, bez żadnego pocałunku, czy czegoś tam. Stęsknił się za nim przez te trzy miesiące, ale bał się... no po prostu bał się, że Six strzelił jakiegoś focha, że wtedy czegoś nie zrobił i nie wbił do tego samochodu i go stamtąd nie zabrał. A po za tym, w drzwiach była mała szybka, przez którą łatwo było ich podglądnąć.
Andy wyszedł bez słowa.

*

Kolejne lekcje minęły na odliczaniu minut do końca i zastanawianiu się co Ashley tu do cholery robi i dlaczego uczy plastyki. Nic nie wymyślił. Wiedział, że Purdy skończył studia graficzne, no ale żeby zostać nauczycielem tego przedmiotu...? Lepszej teorii nie miał, więc pozostawał przy tej. Pogada z nim później. To była ostatnia lekcja, a na dodatek już się kończyła, więc już za kilka minut będzie mógł go dotknąć, przytulić, pocałować, cokolwiek. Nareszcie będzie miał go dla siebie, tylko dla siebie i wreszcie ktoś okaże mu coś, co nie jest nienawiścią.
Kiedy zadzwonił dzwonek, wybiegł pierwszy z klasy i pierwszy znalazł się na korytarzu i pierwszy zaczął biec w stronę wyjścia. Został mu do przejścia jeszcze tylko jeden korytarz, aż poczuł że upada, i to nie sam, ktoś musiał go popchnąć. Chciał wstać, ale coś go trzymało, a dokładniej czyjś but razem z resztą nogi i ciała właściciela, który znalazł sobie miejsce na jego plecach. Po chwili ciężar ustąpił, ale za chwilę poczuł że ktoś szarpie go za ramię i kilka umięśnionych, jak podejrzewał, osób ciągnęło go w stronę łazienek, gdzie wepchali go do jednej z kabin i zamknęli drzwi. Było ich trzech. Trzech wysokich i szerokich chłopaków, z czego dwóch z nich znał z historii, a jednego kojarzył z matematyki. Zamknął oczy, wiedział co zamierzają z nim zrobić. Poczuł uderzenie, później kolejne i jeszcze kilka. Osunął się na ziemię i wydał cichy krzyk.

*

Minęło już 10 minut od dzwonka. Ashley czekał przy wejściu i wpatrywał się w drzwi z nadzieją że za chwilę wyjdzie z nich Andy. Może się z kimś zagadał, musiał zostać po lekcji, albo zwyczajnie poszedł do łazienki, które postanowił sprawdzić. Jak go tam nie znajdzie to będzie musiał jeszcze chwilę poczekać. Wszedł do tych najbliżej wyjścia. Nie było go tam. Już miał wyjść, ale usłyszał jakieś śmiechy, rozmowy, krzyki i groźby w jednej z ostatnich kabin. Zajrzał przez szpary między drzwiami a podłogą do wszystkich. W przedostatniej zobaczył kilka par adidasów i fragment jakiejś sylwetki siedzącej pod ścianą. Zapukał tam, na co odpowiedziało mu głośne "spierdalaj".
- Jestem nauczycielem, macie to otworzyć.
Na te słowa drzwi otworzyły się z prędkością światła i z podobną prędkością wybiegły trzy osoby, ale czwarta została skulona w środku, drżąc ze strachu, dosłownie. Nie wiedziała co się dzieje, ale bała się sprawdzić.
Ashley zamknął drzwi, na co Andy zadrżał jeszcze bardziej. Podszedł do niego i mocno go do siebie przytulił.
- Cicho, już dobrze, jestem tu... - powtarzał, głaskając jego włosy, co zawsze go uspokajało. Tym razem chyba też pomogło, bo Six zamiast wypłakiwać się w jego ramię teraz tylko pociągał nosem, tak jak robią dzieci po długim płaczu. - Hej, boli cię coś? Dasz radę iść? - zapytał, na co w odpowiedzi Andy pokiwał twierdząco głową. - Za kilka minut odjeżdża mój autobus, chodź bo się spóźnimy.
Purdy pomógł mu wstać i poprowadził go do drzwi, które otworzył i obaj wyszli na pusty korytarz. Zaczęła się już kolejna lekcja, więc nie było w nim żywej duszy, podobnie jak na zewnątrz. Ale pomimo tego, musieli zachować jakiś dystans i nie trzymać się aż tak blisko siebie. Szli zachowując odpowiednią odległość i tak doszli na przystanek, gdzie na autobus czekali ledwie minutę. Tam też nie usiedli razem.

*

Ashley otworzył drzwi hotelowe, wpuścił Andy'ego pierwszego, po czym je zamknął. Nie mieszkał już u staruszki. Ostatnio dość często chorowała, więc był dla niej dodatkowym problemem. Wynajął mały apartament w hotelu blisko osiedla, aby mógł co jakiś czas tam przychodzić.
Six rzucił plecak gdzieś w kąt pokoju i wtulił się w Ash'a, który ledwo wszedł do środka. Płakał jak małe dziecko, ale jednak w inny sposób niż wcześniej. Były to po części łzy szczęścia, a po części smutku, strachu i bólu.
Purdy dopiero teraz poczuł, że ubrania Andy'ego są całe przemoczone, podobnie jak jego włosy. Przecież nie padało...
- Cii, przestań, proszę, już ci nic nie grozi, nie płacz, jestem przy tobie... - szeptał uspakajające słowa, gładząc go po plecach.
- Właściwie to dlaczego jesteś mokry? - zapytał, gdy Six już się trochę uspokoił.
- B-bo mieliśmy z-zajęcia n-na basenie i... i mnie tam w-rzucili... - odpowiedział Biersack, przecierając oczy rękawem.
- Rozbierz się, dam ci coś do przebrania.
Andy usiadł na krawędzi łóżka i zdjął buty, po czym utkwił wzrok w podłodze. Ashley czekał na niego z suchymi ubraniami.
- O-odwróć się. - burknął, bawiąc się palcami.
- A co, stanika nie założyłeś?
Six westchnął i zdjął bluzę, spodnie i na końcu bluzkę, po czym podszedł do Ashley'a, którego oczy były wielkości talerzy.
Miał rany na całym ciele, omijając już wykład na temat tego że z łatwością można było pomylić go ze szkieletem.
- S-sam to sobie zrobiłeś? - zapytał Purdy, przytulając go do siebie. Nie odpowiedział, bo odpowiedź chyba była oczywista. Trwali tak dwie, trzy minuty, aż w końcu Andy wziął ubrania i wszedł do łazienki. Szybko się przebrał, poprawił włosy i wrócił do Ashley'a, który rozwieszał jego ubrania na kaloryferze. Położył się na łóżku i nakrył się kołdrą po sam czubek głowy. Uśmiechnął się, gdy poczuł obejmujące go ramiona. Wtulił się w Purdy'ego i zamknął oczy. Pierwszy raz od tak długiego czasu poczuł się bezpiecznie. Nie chciał żeby to się kończyło, chciał tak leżeć całe wieki. No ale musieli sobie wszystko wyjaśnić, więc w końcu się odezwał.
- Co robisz w Ohio?
Ashley mocniej go do siebie przybliżył, jakby przypomniał sobie wszystko i bał się, że to się powtórzy. Wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać.
- Wtedy jak pojechałeś z Frankiem, zamówiłem taksówkę i kazałem gościowi jechać za wami, zatrzymywaliśmy się na tych samych postojach, chciałem do ciebie podejść, ale nie mogłem. Usnąłem i jak się obudziłem staliśmy przed jakimś osiedlem, taksówkarz powiedział, że tam wjechaliście i nie mógł pojechać za wami, bo było strzeżone. W pobliżu był jakiś pensjonat, prowadziła go staruszka, która dobrze zna to osiedle, rozmawiałem z nią, powiedziała, że Frank tam mieszka, ale facet, który siedzi w tej budce i podnosi szlaban nigdy nie śpi i nie uda mi się tam wejść. Mieszkałem u niej ze dwa tygodnie, ale zaczęła chorować, więc byłem dla niej dodatkowym problemem i przeprowadziłem się tutaj. Musiałem się czymś zająć, bo postanowiłem że bez ciebie nie wyjadę. Szukałem cię po całym mieście, ale nie znalazłem. No i coś mnie tknęło żeby sprawdzić tablicę ogłoszeń. Jakaś szkoła potrzebowała nauczyciela plastyki na kilka miesięcy, bo poprzedni złamał rękę i chyba żebra czy tam biodra, nie pamiętam, a że bazgrać coś tam umiem to się zgłosiłem, jak się później okazało, jako jedyny, więc mnie przyjęli bo nie mieli wyboru. I w taki oto sposób minęły dwa miesiące. Będę tam uczył jeszcze... trzy tygodnie. Później Wolter wraca z chorobowego i zostaję bezrobotny - powiedział, po czym wziął głęboki wdech i pocałował Andy'ego w czubek, jeszcze trochę mokrej, głowy. - Jedziesz na tą wycieczkę do Yellowstone? No i twoja kolej, opowiadaj.
- Nie wiem, czy jadę, to mój pierwszy dzień w tej szkole. A co?
- Nic, będę tam opiekunem no i mam taki plan, ale to późnej. Opowiadaj.
- U mnie nic się nie działo, więc nie ma co opowiadać. Frank w ogóle mnie nie wypuszcza z domu, nawet z pokoju nie mogę wychodzić, no chyba, że do łazienki. W szkole mnie nienawidzą, chociaż większość nawet nie wie jak mam na imię. Zresztą, sam widziałeś. Nie śpię, nie jem, ale to chyba widać, nie? - Zatrzymał się na chwilę, a później kontynuował ciszej. - Mam jakieś antydepresanty, ale ich nie biorę, bo odkładałem na specjalną okazję. Miałem się zabić za cztery dni, ale wszystko popsułeś, bo się pojawiłeś i dziękuję.
Odwrócił się w stronę Ashley'a i wtulił się w niego, po czym zaczął wdychać jego perfumy, bo to za każdym razem go uspokajało.
- Masz telefon? Muszę zadzwonić do Frank'a i coś wymyślić dlaczego mnie nie ma, bo jak wrócę to będę miał piekło.
- Mam, dyktuj mi numer, załatwię to.
Andy wyciągnął z kieszeni karteczkę z rządkiem cyfr i podał ją Ashley'owi, który wpisał je do telefonu i przyłożył go do ucha.
- Halo? Jestem Garry, kolega Andy'ego, robimy razem projekt na biologię, pojechał ze mną do mojego domu i mógłby zostać na weekend? Ten projekt trochę nam zajmie, a mieszkam dosyć daleko, więc to trochę bez sensu żebym go dzisiaj odwoził, jeśli sam dojazd zajmie prawię godzinę, a nie mamy czasu do stracenia, bo mamy to oddać w poniedziałek. ... Nie chodzi na biologię? Ah, chodziło mi o geografię! ... To praca o... o ukształtowaniu terenu górskiego Atlanty i zwierzętach żyjących w tamtejszych oceanach. ... Jak to w Atlancie nie ma oce... ah, pomyliły mi się zadania, to będzie o... krajobrazach Europy. ... Odwiozę go w niedzielę o piątej po południu. ... Do widzenia, miłego dnia!
- Kurwa, mało brakowało, zostajesz na weekend. Masz przy sobie leki?
- Są w plecaku.
Ashley podszedł do leżącego w kącie plecaka i wyciągnął z niego pudełko, które podał Andy'emu, a sam usiadł koło niego. Wyciągnął z niego kilka pigułek, po czym połknął je na sucho i wtulił się w Purdy'ego, płacząc. On natomiast, nic nie mówił, tylko pozwolił mu na to. Przypomniało mu się jak kiedyś na zajęciach z psychologii miał temat o depresji i mówiono mu jak się tacy ludzie zachowują i zapamiętał, że tacy ludzie czasami muszą się wypłakać i trzeba im na to pozwolić, więc nie chciał się odzywać, czekał aż on to zrobi. Jednak po długiej ciszy zdecydował, że upewni się, że chłopak nie stracił głosu czy nie odgryzł sobie przypadkiem języka.
- Ile miałeś wziąć? - Zapytał, niby ot tak, ale chciał się upewnić, że pięć tabletek to nie za dużo.
- Dwie. Od pięciu nic mi się nie stanie, najwyżej będę miał lepszy humor, a później takiego mini kaca, ale to nic - wyjaśnił z wyraźnie lepszym humorem niż kilka minut temu.
- Lepiej już?
Andy przytaknął i wlepił wzrok w podłogę.
- Zjesz coś? Może gdzieś się przejedziemy? - Zapytał Ashley, widząc, że skończyły im się tematy do rozmów. Six pokręcił przecząco głową. - To było pytanie retoryczne, chodź.
Pociągnął go za rękę w stronę drzwi, nie zwracając nawet uwagi na to, że żadne z nich nie ma na sobie butów. Po chwili wrócili się i je założyli.
- Serio nie jestem głodny. Zostańmy w hotelu, zjem później... - Jęczał Biersack przez całą drogę do Burger King'a. Wiedział, że to nie zadziała, ale spróbować nie zaszkodzi. Jechali taksówką, kierowca miał naprawdę dużo cierpliwości, ale w końcu z ulgą wysadził ich pod budynkiem. Zajęli miejsce przy oknie z widokiem na przejeżdżające samochody.
- Co zjesz? - Zapytał Ashley.
- Nic.
- Nie ma tego w menu.
- Sałatkę.
Było jasne, że Purdy tego nie kupi, ale pomarzyć można. Odszedł od stołu, zostawiając Andy'emu swój telefon, żeby się czymś zajął bo kolejka była dosyć długa.
Ale on nie miał ochoty grać w nudne gry. Oparł się na łokciach i utkwił wzrok w Ashley'u. Brakowało mu go.

***
Wreszcie to skończyłam i znowu późno dodaję, ale nie miałam przez kilka dni dostępu do komputera, więc nie miałam jak.
Zaczęłam nowe opowiadanie (też Andley, oczywiście) i powinno się na blogu niedługo pojawić, bo pierwszy rozdział jest prawie gotowy i mam już wszystko obmyślone. Obecnego fanfika skończę w 10 rozdziałach.
Endżoj.